- Zabił bardzo szybko. Poza tym policja znalazła ślady krwi w rurach.
Zabójca umył się na miejscu zbrodni. - Po drugie, nadal nie masz motywu. Quincy i Elizabeth rozwiedli się wiele lat temu. Mówisz o długotrwałym, skomplikowanym spisku, który miał doprowadzić do brutalnego morderstwa. Ale dlaczego? Ich małżeństwo to odległa przeszłość. - Tego nie wiem - przyznał Montgomery. - Może mimo wszystko nie wykreśliła jego nazwiska ze swojej polisy ubezpieczeniowej? Może on oskarżał ją o śmierć ich córki? Daj mi trochę czasu, a na pewno to rozgryzę. - Aha! - wykrzyknęła triumfalnie Glenda. - Po trzecie, jeśli chodzi o śmierć jego córki, to dowody potwierdzają, że to nie był wypadek. Została zamordowana. Prawdopodobnie była pierwszą ofiarą tego zabójcy. - Co?! - zdziwił się Montgomery. - Myślałem, że to był wypadek. Prowadziła po pijanemu. Skąd pomysł, że to było morderstwo? - Ktoś popsuł pas bezpieczeństwa kierowcy. Są też dowody, że ktoś siedział obok niej. Śledztwem zajęła się policja z Wirginii. - Może sama popsuła pas? Może to było samobójstwo? - Po co miała go psuć? - zapytała oschle Glenda. - Wystarczyłoby po prostu go nie zapiąć. - Hm. - Montgomery był speszony. - Poruszył się nerwowo i uśmiechnął się lekko. - Nie wiem, co o tym sądzić - powiedział w końcu. 189 - To skomplikowana sprawa - odparła łagodnie Glenda. Troje człon¬ ków rodziny agenta zginęło lub zaginęło. Nie powinniśmy wyciągać pochop¬ nych wniosków ani w stosunku do Quincy'ego, ani do nikogo innego. - Everett powiedział inaczej. - Mówiłeś już o tym z Everettem? - spytała Glenda. - Jasne. Zadzwoniłem do niego wczoraj wieczorem. Jeśli zabójcą rzeczywiście jest Quincy, całe biuro może stracić twarz. - Nie powinieneś był tego robić. Cholera! - Nie wolno mi gadać z Everettem? Chryste! Ty naprawdę mnie nienawidzisz! - Montgomery podszedł do lodówki. Glenda stała nieruchomo na środku kuchni. Zacisnęła pięści, serce waliło jej jak młotem. Jeszcze nigdy w życiu nie była taka zła. W tej chwili Everett mógł dzwonić do Quincy'ego. I nie miałby wyboru. Kazałby mu wrócić. I jeśli ktokolwiek miałby go złapać... Montgomery, ty pieprzony dupku! Dlaczego nie zaczekałeś? Czy jeden dzień cokolwiek by zmienił? Ty sukinsynu! Zadzwonił telefon i włączyła się automatyczna sekretarka. Glenda zaczęła metodycznie masować sobie skronie. Ból nie ustępował. Już nie wiedziała, w co ma wierzyć. Montgomery wskazał na ciekawe elementy i jeśli rzeczywiście Quincy dokonał tego zabójstwa, wytropienie go będzie należało właśnie do niej. Ale jeśli nie... Jeśli mówił prawdę... Wtedy zrobiliby dokładnie to, o co chodziło sprawcy. Trójka doskonale przygotowanych agentów tańczyła, jak przestępca im grał. I co mógłby zrobić Quincy, gdyby Everett kazał mu wrócić? Zaraz po powrocie do siedziby biura Quincy zostałby zmuszony do oddania odznaki i broni. Wtedy nie mógłby pomóc swojej córce. Ale jakie miał wyjście? Ukrywać się, żeby pomagać Kimberly? To by się nie udało. Biuro ma długie ręce, zwłaszcza w sytuacji, w której zmuszone jest śledzić swoich pracowników. Istniały dwa scenariusze, ale żaden nie dawał nadziei. Jezu! Quincy jest albo najinteligentniejszym przestępcą, z jakim biuro kiedykolwiek miało do czynienia, albo wyjątkowo pechowym sukinsynem. W gabinecie odezwał się telefaks. Chwilę później zaczął się wydruk.